Nowojorskie Wersety

Nowa recenzja ksi±¿ki "Rok nie wyrok" Piotra Milewskiego

„Rok nie wyrok” Pio­tra Milewskiego to konkretne gówno. Dzi­en­nik roku walki z nieist­niej±­cym uza­le¿nie­niem. Socjo­log­iczna rozprawa o Stanach napisana jêzykiem gangsta. Relacja live z piek³a, które têtni i pracuje tu¿ pod lakierowan± pod³og± amerykañskiego nieba. Ksi±¿ka o wiele wiêcej ni¿ udana. His­to­ria, która nie odlepia siê od czytel­nik, póki ten nie ujrzy wieñcz±cej lin­ijki: Nowy Jork, 26 czer­wca 2007.

Piotr „Milo” Milewski, kore­spon­dent radia ZET, mia³ pecha. Znalaz³ siê w niew³a¶­ci­wym miejscu, w niew³a¶­ci­wym cza­sie. Pewnego piêknego wiec­zoru dosta³ siê w sam ¶rodek pol­i­cyjnej ob³awy. Podrzu­cono mu narko­tyki. Zosta³ aresz­towany. Potem us³ysza³ oskar¿e­nie – posi­adanie cracku. „Mieæ znaczy posi­adaæ, a posi­adanie to przestêpstwo. Za¶ posi­adanie ilo¶ci wiêk­szej ni¿ piêæ por­cji dowodzi zami­aru sprzeda¿y i stanowi zbrod­niê”. U Pio­tra znaleziono 15 por­cji: zbrod­nia kat­e­gorii B. Wy¿ej s± ju¿ tylko morder­stwa z pre­m­e­dy­tacj±, kani­bal­izm, ter­ro­rysty­czne ataki. Za rad± adwokata przyz­naje siê do winy – i w ten sposób unika kilku lat wiêzienia. W zamian musi jed­nak pod­daæ siê lecze­niu, grupowej ter­apii, 5 spotkañ w tygod­niu, 3 kon­t­role moczu w tygod­niu, zakaz wyjazdu za granicê stanu, zero alko­holu, ¿adnych obcych sub­stancji w krwio­biegu, etapy koñcz±ce siê egza­m­i­nami, prace spo³eczne. I tak przez okr±g³y rok. To pocz±tek opowie¶ci.

Towarzystwo, do którego trafia Piotr – dla kumpli, Pete – nie wykazuje w swoim sk³adzie mi³ych ch³opców i uk³ad­nych dziew­cz±t. Mocna za³oga – Latynosi, Czarni, Kro­j­coki, Niebez­pieczni Biali, byli wiê¼niowi, aktu­alni dil­erzy, zawz­iêci krymi­nal­i¶ci, wyrodne matki, ¼li ojcowie, ¶wiry, odpady, inteligencje z innego gorszego wymi­aru. Wszyscy, rzecz jasna, niewinni. Skierowani tu przez przy­padek. Wydani przez wspól­nika. Uwz­iêto siê na nich. Same pocz­ciwe dusze w sze­ro­kich spod­ni­ach o obni¿onym kroku i cza­peczkach z bar­wami gangów. Piotr ju¿ po kilku spotka­ni­ach zauwa¿a absurd i fikcjê resoc­jal­iza­cji. Ani cier­pliwa i dobra jak anio³ ter­apeutka Khaisha, ani budu­j±ce filmy, testy, pyta­nia, prezen­towanie w³as­nej twór­c­zo¶ci, najnowsze tech­niki, krêgi zau­fa­nia, wie­niec z r±k, joga i wspólne recy­tacje nie potrafi± i nie mog± zmieniæ tych ludzi. Nic z tego nie bêdzie. Hand­larza cracku nie prze­r­obi siê na ¶wiêtego Fran­ciszka z Asy¿u. Owszem, jedna, czy dwie osoby mog± skierowaæ swój los na inne tory, ale reszta i tak wróci na ulicê i zajmie siê obrotem narko­tykami, rozbo­jem. „O to siê wszys­tko roz­chodzi! Prze­moc, seks i dragi.”, to ich credo, hymn miejsca, z którego pochodz±, skró­cona wer­sja deka­logu obow­i±zu­j±ca w get­cie. Milewski, dobit­nie i bez upiêk­szeñ, w serii znakomi­tych scen, ukazuje jak bardzo niewydolna jest ta ca³a zin­sty­tucjon­al­i­zowana pomoc – trak­towana co najwy¿ej jako dolegli­wo¶æ, przeszkoda, któr± nale¿y omin±æ, przemóc min­i­mal­nym nak³a­dem si³. Najwa¿niejsza jest ilo¶æ dni, które zosta³y do koñca. Sposób na oczyszcze­nie uryny odd­awanej reg­u­larnie do anal­izy. Bal­an­sowanie na granicy prawa. Prócz tego, tak lecz±cy, jak i leczeni pos³uguj± siê oszust­wem. Leczeni oszukuj±, ¿e s± coraz zdrowsi i udaj±, ¿e wresz­cie pojêli niszczy­ciel­sk± moc na³ogu, a lecz±cy oszukuj± siebie, uda­j±c, ¿e nie widz±, i¿ leczeni oszukuj± i udaj±. Bo uczest­nicy ter­apii samej ter­apii nie postrze­gaj± jako zbaw­i­en­nej rêki, która wydobywa ich z top­ieli. Widz± w niej kole­jn± mackê sys­temu. I to on – SYSTEM, Wielki Brat, Da Man – jest ich wro­giem. On i jego per­son­ifikacje: polic­janci, sêdziowie, poli­tycy. Nie zauwa¿aj± za¶ swo­jego – fatal­nego, najcz궭ciej – udzi­a³u w ci±g³ych k³opotach z para­grafami. Bo paradok­sal­nie sami szkodz± sobie najbardziej – zapal­czy­wo¶­ci±, agresj±, niewiedz±, lenist­wem i brakiem ori­en­tacji w labiryn­cie amerykañskiego usta­wodaw­stwa. I dlat­ego bêd± wracaæ na odwyk, przez to wyl±­duj± w koñcu w wiêzie­niu. Po dwu­nastu miesi±­cach Pete jest wolny, oczyszc­zony i wolny, lecz kom­pani z ter­apeu­ty­cznego kó³ka nie widz± w tym jego oso­bis­tej zas³ugi – tego, ¿e pil­nowa³ siê na ka¿dym kroku, pog³êbia³ wiedzê prawnicz±, neu­tral­i­zowa³ zagro¿e­nia, nie wys­taw­ia³ na pokusê, dba³ o doku­menty, ter­miny, coraz lep­sz± opiniê. Dla nich – Pete to po prostu szczê¶ciarz.

Milewski dostaje siê na zaplecze Amerykañskiego Marzenia, zas­taje Mit bez mak­i­ja¿u, z opuszc­zonymi spod­ni­ami. Robi mu zdjê­cia, nakrêca film z tego aktu i wrzuca na pub­liczny por­tal. Nie cofa siê przed niczym. Kpi z poli­ty­cznej poprawno¶ci. Dzi­a³a w kon­trze do hol­ly­woodz­kich pro­dukcji. Wbrew utr­walonym wiz­erunkom. U niego nie ma naje¿onego wie¿ow­cami Man­hat­tanu. Pocztówkowego ³adu, barw z ok³adki. Tu nie pow­staje folder reklam­owy. Milewski pokazuje mar­gines, w±ski pas rzeczy­wis­to¶ci, cuch­n±cy i mroczny, który bieg­nie wzd³u¿ tej ofic­jal­nej, o¶wi­et­lonej halogenow± ³un± i ³adnej. W jego relacji NYC jawi siê nie jako po¿±­dany przez ka¿dego owoc, lecz mocno nadg­ni³e jab³uszko, dr±¿one przez robaka moral­nego zep­su­cia, bru­tal­no¶ci i nêdzy.

Milewski pewn± rêk± kre¶li swoje postaci, wykrawa soczyste akapity, dokonuje trans­fuzji styl­isty­cznej krwi, by dialogi by³y melodyjne i ¿ywe. Nar­ra­tor to raz reporter z w³±c­zonym dyk­ta­fonem, a innym – Missy Sze­herezada, która sam­pluje, lepi, uk³ada zryt­mi­zowane wer­sety i rozpyla je w eterze. I tak, kawa³ek po kawa³ku, pow­staje ta his­to­ria. Opowiedziana w nowej poe­t­yce, pier­ws­zorzêd­nej i ¶wie¿ej. Dla mnie to fuzja indus­tri­al­nego nat­u­ral­izmu i poezji – jak w tym prze­j­mu­j±­cym frag­men­cie o budz±­cym siê po nocy mie¶cie:

„W Nowym Jorku ka¿dy ¶wit jest jak nar­o­dziny ¶wiata. Dzi¶ chmury rozprowad­zone w smugi delikat­nymi mu¶niê­ci­ami wia­tru mieni± siê nad hory­zon­tem wszys­tkimi odcieni­ami ró¿owo¶ci, od bladego lila do cyk­la­menu, a zam­glone s³oñce pod nimi jest niemal br±­zowe. Gdyby mieszkali tu staro¿ytni Grecy, codzi­en­nie prze¿y­wal­iby misty­czny odlot i wymy¶lali jak±¶ now± boginiê. Tubylcy ignoruj± te wszys­tkie cuda. Zas­pani, spuch­niêci po ¼le przes­panej nocy, trzês± siê od poran­nego ch³odu i obchodzi ich tylko jedno: kiedy przy­jedzie to pier­dolone metro.”

Autor miesza style, zaburza rejestry, z postu robi kar­nawa³, a z kar­nawa³u niekoñcz±c± siê post­mod­ernisty­czn± imprezê, na której s³owa wibruj±, bucz±, jarz± siê. Na jego frazê sk³ada siê i slang, i znakomita lit­er­acka pol­szczyzna. Cza­sem wbija siê z bitem na sekundê lub dwie, by ju¿ za chwile budowaæ prous­towski okres buja­j±cy siê przez stronê lub pó³torej.

Oczy­wi¶­cie, Milewski nie jest genial­nym wynalazc±, który wyt­worzy³ co¶ z niczego. „Rok nie wyrok” nie pow­sta³ w pró¿ni. Da siê w nim zauwa¿yæ wiele naw­i±zañ i kore­spon­dencji. Perypetie g³ównego bohat­era nasuwaj± sko­jarzenia z przy­go­dami Witolda w „Trans-Atlantyku” Gom­brow­icza. Sam± fabu³ê przepe³­nia aura rebe­lianc­kich powie¶ci Josepha Hellera, narko­ty­cznych wizji Bur­roughsa, anar­chizmu Palah­niuka. Trans­misje ulicznej naw­ijki przy­wodz± na my¶l Bia³oszewskiego i Irv­ina Welsha.

Koniecznie sprawd¼­cie. „Rok nie wyrok” to sonda, któr± Milewski wpu¶­ci³ do trzewi Mor­doru. Wpu¶­ci³ i og³osi³ wyniki badañ. Z roku rehabu zro­bi³ czterys­tus­tron­i­cowy teledysk, po którego obe­jrze­niu masz ochotê raz jeszcze nacis­n±æ „play”. „Nor­mal­nie anty­czna kome­dia dell’arte z hip-hopowym podk³adem.”

£ukasz Najder
(21 czerwca 2010, Pocztówki z Paranoi: http://www.ultramaryna.pl/pzp/?p=111)

copyright by Stilo

pejot